W nagraniu do wczorajszego, wieczornego programu pt. „Alarm” dziennikarka pyta niedużego uczniaka siedzącego przed ekranem laptopa: „Robert, czy edukacja domowa jest fajna?”. Ten z uśmiechem odpowiada: „Tak”.
Czy to reklama polskiego (za przeproszeniem ojczystej mowy!) „homeschoolingu”?!
Nie, absolutnie nie! Chodziło oczywiście o „zdalną” edukację na łączach: szkoła-dom. Przebiega w domu? Przebiega! Znaczy się: domowa.
A „prawdziwa” edukacja domowa? – spytam. Żadnej takiej chyba nie ma, jedynie co, to mało znane i dziwaczne „spełnianie obowiązku szkolnego (lub nauki) poza szkołą” – skądinąd domena pyszałków, którzy roją sobie, że i wykształcić dobrze, i wychować przyzwoicie swoje dziecko lub dzieci potrafią bez pomocy licencjonowanych specjalistów-nauczycieli.
Mimo, iż to niebaczna, dziennikarska pomyłka, a nie świadomy zamach na zwyczajową i naukową definicję, to jest to jednak rodzaj zaboru, na który uczulał nas (lubię go przywoływać) Stanisław Jerzy Lec:
Wszyscy chcą naszego dobra. Nie dajcie go sobie zabrać!
Nie damy, jakeśmy edukatorzy domowi!
Problem większości ludzi leży w tym, iż wierzą, że edukacja jest możliwa wyłącznie w szkole, podczas kiedy to najczęściej zaledwie „szkółka”. Mnie się zaś wydaje, że „edukacji” najlepiej wiedzie się w domu! A koniec końców, choćby nie wiadomo co, to „edukacja domowa” może być robiona tylko „po domowemu” i tylko przez legalnych, a rzetelnych edukatorów domowych.
P.S. Czy zauważyliście Państwo, że nikt z krytyków edukacji domowej nie biadoli, że te biedne dzieci, z musu „udomowione”, nie mogą się porządnie, po szkolnemu „socjalizować”. A to przecie społeczna tragedia! Wyjdą po tej zarazie na świat społeczne dzikusy i egoiści, nie znający „zdrowej rywalizacji”, empatii i kompetencji interakcyjnych, których trzeba będzie z wielkim trudem profesjonalnie „re-socjalizować”.