Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to … może nie tylko o pieniądze?!
Tak się jakoś złożyło, że wczoraj zaczęła się – w kuratoriach i w mediach oświatowych – intensywna akcja informacyjna dla dyrektorów szkół i placówek na temat wchodzących w życie zmian przepisów oświatowych, choć wiadomo o nich od końca ubiegłego roku.
Dotyczą one – w ewentualnie interesującym edukatorów domowych zakresie – nazewnictwa, jakie ma być stosowane względem szkół niepublicznych, z którymi rodziny edukacji domowej współpracują. I tak, zgodnie z art. 104. ust. 4. znowelizowanej 22 listopada 2018 r. ustawy Prawo oświatowe, dotychczasowe „szkoły niepubliczne o uprawnieniach szkoły publicznej”, stają się z dniem 1 września br. „szkołami niepublicznymi”, a przestaną za dwa lata funkcjonować szkoły niepubliczne bez uprawnień publicznych (w 2017 było to około 190 podmiotów), jakie spokojnie mogły działać od 1991 roku, tj. od wprowadzenia pierwszej w nowym porządku ustrojowym ustawy o systemie oświaty.
Komu to, co było, przeszkadzało? Jeśli znajdowali się dla tych szkół „bez uprawnień” klienci, nawet jeśli uznać ich za nierozsądnych (czytaj: wariatów), to przecież ostatecznie to, na co wydają swoje pieniądze, to kwestia ich suwerennych decyzji. I nikomu nic do tego.
A więc może nie chodzi jedynie o państwową „troskę o jakość” edukacji, a w konsekwencji o obywatelskie kieszenie?
Może MEN w ten sposób stopniowo przygotowuje „jeszcze lepsze” zmiany?
A w odniesieniu do edukacji domowej może taką, jaką od równo stu lat utrzymują władze Niemiec?!