Bardzo często spotykamy się z pytaniem o motywację, jaka nami kierowała, kiedy podejmowaliśmy decyzję o edukacji domowej naszych dzieci.
Na początku lat dziewięćdziesiątych wśród lektur mojego męża (nauczyciela akademickiego) znalazły się dwie książki brytyjskiego socjologa Rolanda Meighana. Obie wspominały o edukacyjnej alternatywie, nazywanej „edukacją opartą na domu”. Kiedy dowiedzieliśmy się, że i w Polsce od 1991 r. takie nauczanie jest zgodne z prawem, przyszło nam do głowy, … żeby tego spróbować.
Zrobiliśmy to nie z powodu wstrętu do konkretnej szkoły, czy szkoły „w ogóle” (oboje szkołę „lubiliśmy”), tylko po to, by rodzinnie przeżywać edukację, jednak bez przekonania, że nasza „domowa” szkoła będzie lepsza od „państwowej”. Mieliśmy nadzieję, że nie będzie gorsza.
Umożliwiliśmy też obojgu naszym dzieciom poznanie „prawdziwej” szkoły, by znając warunki obu form nauki, same decydowały, gdzie chcą się rozwijać.
A jakie motywacje kierują innymi rodzicami? Jak z wszystkim, bywają bardzo różne.
Są tacy rodzice, którzy dobrowolnie wybierają edukację domową. Życzą jej sobie, ponieważ czytali bądź słyszeli o niej pozytywne opinie, albo dlatego, że mają dla swoich dzieci specjalny edukacyjny pomysł. I to się chwali!
Są też tacy rodzice, którzy „uciekają” w edukację domową, chcąc chronić swoje dzieci przed krzywdami, jakich już doświadczyły one w szkole lub jakie mogłyby je tam dotknąć. Chodzi tak o krzywdy fizyczne, psychiczne, jak i społeczne (np. akty dyskryminacji, niesprawiedliwego oceniania, rzutującego na przyszłość dziecka czy ideologicznej indoktrynacji). Niestety bywa czasami tak, że owe krzywdy są wytworem wyobraźni samych rodziców. Co oczywiste, nie jesteśmy w stanie ochronić dzieci przed wszystkimi „nieszczęściami” tego świata!