Większość rodziców (pomijam rodziców-tyranów, którzy chcą wykierować swoje dzieci na wirtuozów fortepianu, władających pięcioma językami) troszczy się o swoje pociechy tak bardzo, że chce im nieba przychylić, a prawdziwy raj dziecięcy … to oczywiście brak jakiegokolwiek wysiłku. „Przecież się jeszcze w życiu namęczy!”
Zgodnie z tym przekonaniem, dzieci w wieku przedszkolnym mają spędzać czas na zabawie, a dzieci „szkolne” – bo tego przymusu ominąć się nie da – mają, niestety, swoje „obowiązki szkolne”, ale na tym basta. Urzeczeni unschoolingiem „modlą się” skądinąd o to, by również i te, szkolne obowiązki, zostały całkiem zniesione. Przecież są „nieludzkie”!
Amerykanie (m.in. z Uniwersytetu Harvarda) przeprowadzili badania tego, jak się mają powszednie obowiązki domowe u dzieci w wieku przed- i szkolnym. I okazało się, że dorośli ludzie: zdrowi, zadowoleni z życia i odpowiedzialni wobec innych, to ci, którzy w dzieciństwie wypełniali rozliczne domowe obowiązki. Jednocześnie to ci, którzy robili to dla własnej satysfakcji i dla dobra najbliższych, a nie po to, by zyskać dodatkowe kieszonkowe czy choćby kolejną „buźkę”.
Jednak, uwaga! To nie jest „bułka z masłem”! By dziecięca solidność się utrwaliła i by się przenosiła na inne sfery życia, konieczne jest ze strony rodziców konsekwentne domaganie się od dziecka wykonania tego, co doń należy. Do skutku. A to wyklucza rodzicielską „łaskawość” i kalkulację w rodzaju: „Jak mam się prosić, to szybciej zrobię to sam/a”, bowiem obie te postawy skutkują wychowaniem niesamodzielnego dorosłego i samolubnego „pępka świata”!