Jako żona zawodowego pedagoga-naukowca przez ostatnie ćwierć wieku miałam możliwość obserwowania tego, co dzieje się we współczesnej pedagogice, zarówno polskiej, jak i zagranicznej. Nieobce są mi hasła takie, jak „Summerhill”, „Sudbury Valley”, „Carden”, „Reggio Emilia” i wiele, wiele innych. Wiem więc „co nieco” o pedagogiach alternatywnych. Wiem nawet co to takiego „pedagogia”!
Jedną z takich alternatyw jest oczywiście „edukacja domowa”, „home education” czy „homeschooling” (wedle uznania).
A tak na marginesie, w środowisku polskich „sympatyków” i rodziców , których dzieci spełniają obowiązek „zerówkowy”, szkolny czy nauki „poza placówką”, od czasu do czasu pojawiają się głosy o nietrafionej polskiej nazwie na to edukacyjne zjawisko. Tak się przed laty złożyło, że mój mąż dla ujednolicenia polskiego nazewnictwa w tym względzie, zaczął używać zwykłej kalki językowej z tradycyjnego brytyjskiego określenia (amerykańskie wyrażenie zbyt „trąci” szkołą). I zasadniczo rozwiązanie to się przyjęło!
Ostatnio pojawiła się w polskim pejzażu edukacyjnym idea „szkoły demokratycznej” (mój mąż pomagał w organizowaniu pierwszych spotkań na jej temat na WSE UAM). Takiej jeszcze u nas nie było! Nie jest ona jednak oryginalna, jest oparta na wzorach anglosaskich, co do których nie jest wcale pewnym, iż będą możliwe do przeszczepienia na polski grunt. Główny problem to zasady polskiego prawa oświatowego. Skutek jest taki, iż promotorzy SD (szkół demokratycznych), chcąc je utworzyć, uznali, że dobrą drogą będzie „posłużenie się” (wysługiwanie?) rodzicami ED. Mają oni „wycofywać” swoje dzieci ze szkół po to, by mogły one skorzystać z dobrodziejstw SD, które de facto szkołami nie będą. Nie będą mieć żadnych uprawnień szkolnych. I tak, dzieci ED/SD będą uczestniczyć w zajęciach szkolno-nieszkolnych, a równolegle będą zmuszone opanować wymagany program szkolny, by zostać poprzez coroczne obowiązkowe egzaminy sklasyfikowanymi. Oczywiście SD nie będzie mogła wydawać ani zezwoleń na ED, ani żadnych szkolnych świadectw. Mnie samej wszystko to wydaje się dziwaczne, ale cóż, nigdy nie byłam zwolennikiem „science-fiction”.
Szczególnie niezręczne wydaje mi się stosowanie przez promotorów i zwolenników SD, na oznaczenie ich inicjatyw, skrótu „ED” (rozumianego jako „Edukacja Demokratyczna”). My, edukatorzy domowi byliśmy jednak w używaniu tego skrótu pierwsi, więc nasi koledzy „po alternatywie” winni tę historyczną okoliczność uszanować! Chyba że w istocie chodzi im o zawłaszczenie alternatywnej tradycji?!
Skądinąd i na gruncie edukacji domowej podobne niezręczności nazewnicze się pojawiają. Od szeregu lat działa na terenie Zielonej Góry Chrześcijańska Szkoła Podstawowa „Salomon”, współpracująca z rodzinami edukacji domowej. W ubiegłym roku natomiast pojawiła się w Warszawie szkoła, a właściwie szkoły, które używają również nazwy „Salomon” i również działają w zakresie domowej edukacji. Czyżby ich warszawskim właścicielom brakowało inwencji twórczej, czy jest to zwykły „wypadek przy pracy”, wynikły z niezachowania zasad BHP?!